Zawsze lubiłem serię AC. Ubisoft potrafił przytrzymać mnie
przy ekranie podczas przygód Altaira oraz Ezio. Trochę przynudzał, ale Connora
też przetrawiłem. Za to pirackie przygody Edwarda były dla mnie przez długi
czas nadzieją na poważny rozwój serii.
Potem nadszedł Arno, na którego przygody zużyłem kod
dołączony do karty graficznej. Nie mogłem – porzuciłem go po jakiś dwóch
tygodniach.
Ale, gdy usłyszałem o Asasynie w XIX-wiecznym Londynie,
musiałem to zobaczyć. A moja chęć poznania tej gry wzrosła jeszcze bardziej,
gdy dowiedziałem się, że będę sterować dwójką bohaterów.
I wtedy…
Bohaterowie na miarę
naszych możliwości
…poznałem bliźnięta – Evie i Jacob Frye. Ona kierująca się
rozumem, kobieca, skradająca się i szlachetna. On – męski aż do bólu,
cwaniaczek, zabijaka. Jak miałem ich nie polubić?
Ano, właśnie. Nie polubiłem. Oboje zostali źle nakreśleni –
właściwie nie widziałem między nimi różnicy – poza płcią, oczywiście. Trio z
GTA V mogłoby oboje wiele nauczyć o charyzmie i kłótniach. Szczególnie, ze
przełączanie się między rodzeństwem to lekka kpina – no, chyba, że opanowali
translokację. Ogólnie, Ubisoft poszedł dziwną, dla mnie, drogą – zamiast
jednego porządnego bohatera na miarę co najmniej Edwarda lub Ezio, dostałem
parę, która jest tylko nieco lepsza od Connora.
Bo niby mają własne cele - Evie chce zdobyć Fragment Edenu
przed Templariuszami, a Jacob – skopać tyłki poplecznikom tychże tworząc gang –
„Rooks” (swoją drogą – kto wymyślił polską nazwę - „Skokierzy”?). Super, założenia
mi się podobały – oczekiwałem różnych misji dla obojga i różnych podejść
(subtelnego i siłowego).
A figa! Szybko okazuje się, że oboje kierują tym gangiem (a
niby Evie nie chciała brać w tym udziału) i ostatecznie oboje (spoiler alert!)
odbierają artefakt Crawfordowi Starrickowi (NSG). Przechodzenie misji u obojga
wygląda niemal identycznie. Choć wolałem kierować Evie, bo na późniejszym
etapie gry może „zniknąć”, co ułatwiało gubienie pościgu.
Skoro już wspomniałem o głównym złym - przed rozgrywką
poczytałem trochę i miałem wizję ciekawego przeciwnika, na miarę przynajmniej
Cesare Borgii. Cóż, jego dziwne zachowania (spoiler)(taniec z Evie, gra na
fortepianie itp.) były całkiem interesujące i nawet zacząłem go lubić. Jednak finałowa
walka z nim to był koszmar. Osobie, która ją wymyśliła powinno się zabrać
pensję. Serio. Biegnij do bossa – bij go – zostań złapany. Biegnij jako drugi
bohater – bij bossa… To ma być dobra walka? Żarty sobie robicie w tej Kanadzie?
Kolejnym elementem, który byłby lepszy, gdyby chodziło o
jednego bohatera to poziomy umiejętności. Przyznam, taki erpegowy rozwój to
dobry pomysł dla serii – coś nowego i dającego iluzoryczny wpływ na rozwój
postaci. Cóż, przynajmniej do momentu, gdy wypełnimy wszystkie poziomy drzewek
i odkrywamy, że obie postacie są pod tym względem niemal identyczne. Równie
dobrze mogły mieć jedno wspólne (byłoby mniej klikania). Dodatkowo, maksymalny
poziom i wszystkie umiejętności udało mi się zdobyć w połowie gry (!). Powinno
być jakieś ograniczenie, ale nie – (spolier!) wystarczy zdobywać po kolei
dzielnice i gotowe. Potem trzeba tylko czekać na lepszy sprzęt (który też IMO
zdobywa się zbyt szybko) i postać silniejsza od wszystkich wrogów gotowa.
Przechodząc dalej warto wspomnieć o postaciach pobocznych. O
ile te historyczne (Florence Nightingale, królowa Wiktoria, Karol Darwin itd.)
zapamiętałem bez problemu (no, może poza Thomasem Edisonem, który w grze był ze
20 minut), tak o pozostałych szybko zapominałem (do dziś nie pamiętam nazwiska
Mistrza Asasynów :O). Szczególnie mam problem z „tym policjantem, co się
przebiera”. Nazwałem go „Dedek”, bo przy pierwszym spotkaniu był ubrany jak
Tomasz Dedek w „Poranku kojota” (brakowało mi tylko – „pińćset złotych, pikny
kawalerze” J).
O przeciwników nawet nie dbałem – ot, jakaś templariuszka czy ktokolwiek inny.
A szkoda, bo mogły to być postacie równie ciekawe, co te z pierwszego Asasyna.
Co do gangów – w mieście rządzą „Blighters”, a „Rooks” mają
odbić miasto spod ich panowania. Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie jeden
szkopuł. Odbijanie dzielnic polega na wykonaniu dowolnym bohaterem kilku misji
w obrębie miejsca. Mamy tu uwalnianie pracujących dzieci, czasem zabicie
przywódcy, zdobycie twierdzy (czyli kilku kamienic) i parę innych, już nawet
nie pamiętam jakich (serio – jest to tak powtarzalne, że się zapomina),
aktywności. Potem już tylko walka z kilkoma (!) wrażymi pachołkami, ewentualnie
zabicie przywódcy i dzielnica nasza.
Serio? Tylko tyle? W niektórych dzielnicach ta „finałowa
walka o panowanie” trwa mniej niż minutę! Nie wspominając już, że po wszystkim
„czerwoni” bez problemów dołączają do „zielonych”. Ktoś tu chyba poszedł na
łatwiznę.
Skoro już o tym mowa – miło, że mogę zabrać ze sobą kilku
członków mojego gangu. Ba, potrafią nawet wsiąść do powozu lub ukraść jakiś i
podążać za bohaterem(ką). Szkoda tylko, że rzadko z nich korzystałem, a jak już
– traktowałem ich jak mięso armatnie. Co z tego, że zginą? Niebawem pojawią się
następni. I kolejni. Nie czułem wobec nich takiej więzi, jaką miałem z
członkami Bractwa z Brotherhood. Ot, takie oszołomy, które chętnie zginą, gdy
im każę. Ewentualnie „zasłona dymna” – oni się tłuką ze strażnikami, a ja
tymczasem wchodzę z innej strony.
Na koniec zostawiłem bohaterów współczesnych. Z kamer
asasynów możemy sobie poobserwować zmagania znanych od drugiej części Rebecci
Crane i Shauna Hastingsa. Oboje przeszli taki lifting, że początkowo myślałem,
że mieli jakiś wypadek. Serio – we wcześniejszych odsłonach wyglądali jakoś…
ładniej. Przynajmniej te sekwencje nie są długie, więc plus się należy. Jak
również za utwór przy ich ostatniej sekwencji.
A, zapomniałbym. Jest jeszcze wnuczka Jacoba (Lydia,
bodajże), której misje rozgrywają się w czasie I Wojny Światowej. Super. Jej zadania
zostały chyba upchnięte na siłę, bo ogólnie miałem gdzieś co się tam dzieje.
Ot, zrobiłem te misje, ale tylko z chęci zobaczenia jaką nagrodę dostanę.
London’s burning
Londyn za czasów panowania królowej Wiktorii wydawał mi się
doskonałym miejscem akcji dla nowego Asasyna – miasto było wówczas sercem
największego (terytorialnie) Imperium na świecie. Ponadto te wszystkie opowieści
o wilkołakach, Kuba Rozpruwacz, mroczne uliczki, których lepiej nie zwiedzać i
Tamiza sprawiały, że czułem się pewnie. Przecież nie da się tego zepsuć – ta
metropolia została stworzona do takiej gry.
I się lekko zawiodłem. Klimatu tu za grosz – bezpieczne
uliczki, czasem jakieś zdarzenia losowe (takie, jak w poprzedniej części…). Jedynie
znane miejsca i wypełniona barkami Tamiza dają tu radę. Reszta jest zbyt…
czysta, sterylna wręcz. Spodziewałem się brudnych, obskurnych domów i mnóstwa
żebraków i kalek w gorszych dzielnicach, a dostałem jedynie lekko podniszczone
budynki i nieco gorzej ubranych ludzi. Aczkolwiek, dzielnice fabryczne z
wielkimi kominami naprawdę dobrze wyglądają.
Fakt, widać różnice między dzielnicami – bogacze chodzą po
lepszych, biedota po gorszych (a to ci dopiero :D). Ale to za mało, by ukazać
całą panoramę ówczesnej metropolii, jaką był Londyn.
Miasto zostało podzielone na dzielnice – jest ich siedem. Początkowo
każdą rządzi inny Templariusz i każda ma inny poziom postaci wymagany do jej
zdobycia. Nieźle pomyślane, przyznam. Problem w tym, ze nawet po wyzwoleniu po
ulicach kręcą się przeciwnicy (czego tam szukają?). Dodatkowo, zdobycie
wszystkich zajmuje raptem kilka godzin, a szkoda, bo można to było rozplanować
o wiele lepiej.
W mieście porozrzucane są znajdki, z których najciekawszą są
pozytywki, których znalezienie daje dostęp do skarbca i zbroi dla Evie.
Szukanie ich daje niezłą frajdę, o ile ma się szczęście (lub korzysta z
poradników), ponieważ trzeba nasłuchiwać ich melodii i iść za dźwiękiem.
Wreszcie jakaś odskocznia od „kup mapę i masz na niej wszystko”. Należy się
plus.
W tej części bazą Asasynów jest pociąg, który jeździ po
całym mieście. Sam pomysł jest świetny – niekiedy przenosiłem się do niego
tylko po to, by sobie w nim pojeździć. Niestety, zabrakło mi możliwości jego
rozwoju/rozbudowy, podobnej do Kawki. W zamian dostałem kilka (cztery czy pięć)
misji „pociągu” (nie bardzo wiem na co wpłynęły). Pociąg zmienia swój wygląd po
kolejnych sekwencjach, więc po jakimś czasie wygląda bardzo elegancko.
Nowością w grze są powozy. Przyznam się szczerze – bardzo mi
się spodobały i przydałoby się rozwinięcie tego pomysłu w kolejnym Asasynie. Frajdę
sprawiało mi wygrywanie kolejnych wyścigów. Niestety, zauważyłem, że
przeciwnicy niekiedy oszukują i potrafią znikąd pojawić się za plecami gracza,
by na ostatnim zakręcie zdobyć prowadzenie i wygrać. Może mają nitro? Albo
stosują jakąś karmę? Niemniej, element warty dalszego rozwijania.
Zauważyłem też pewien problem z powozami – drastyczne spadki
płynności. Na moim sprzęcie gra chodziła bez problemu na średnio-wyższych
detalach. Mogłem biegać, skakać, pływać i zabijać bez problemów. Ale gdy
wsiadałem do powozu gra potrafiła mi się przycinać co kilka minut. Szczególnie
frustrujące to było podczas wyścigów i misji.
Inna nowość ułatwiająca poruszanie się po mieście – wystrzeliwana
linka- okazała się, moim zdaniem, sukcesem. Wprawdzie zabierała frajdę wspięcia
się na najwyższy budynek, ale nie oszukujmy się – rewolucja przemysłowa i
postęp musiały wpłynąć także na uzbrojenie Asasynów. Z linki korzystałem często
i uważam, że w kolejnej części należy rozwinąć jej potencjał. Niekoniecznie w
stylu Batmana.
Muzyka też mi się spodobała – brzmi dobrze, a kawałek w
ostatnim filmiku o współczesnych asasynach (niestety, nie znam tytułu) był po
prostu genialny.
Roboty (nie tak
zaraz) od groma
Skoro już wspomniałem o aktywnościach pobocznych warto
napisać, że w grze tylko pozornie jest co robić. Losowe misje typu eskorta powozu,
atak na powóz, na pociąg, barkę oraz kradzież ładunku początkowo dają frajdę.
Po jakimś czasie jednak zaczyna się to nudzić (szczególnie, gdy zdobędzie się
pełną reputację u odpowiedniej osoby), a nagroda wydawać niewielka (pod koniec
miałem prawie 100000 funtów, co przekłada się na dzisiejsze osiem milionów (!)
funtów [źródło: www.measuringworth.com]).
Całość dopełnia „Fight club”, w którym możemy pobić paru
gości i nieco zarobić. Zabawnie, bo o ile do Jacoba tego typu misje pasują –
tak do Evie już niezbyt. Mimo to gra nie widziała problemu, że dość skąpo (jak
na tamte czasy) odziana młoda kobieta walczy na arenie ze spoconymi,
rozebranymi do pasa mężczyznami…
Z kolei misje głównego wątku nie
odbiegają od asasyńskiego standardu. Jedynie te, gdzie zabijamy ważną
fabularnie postać są atrakcyjne – różne drogi wejścia, kombinowanie i skradanie
się jest tym, co powinno być zawsze obecne w serii. Za każdym razem z uśmiechem
witałem te misje. Gdybym tylko wiedział czemu niektórych zabijam…
Podsumowanie
Kończąc tę recenzję powinienem postawić ocenę. I tu mam
zagwozdkę – z jednej strony cały czas marudzę, a z drugiej – bawiłem się
całkiem nieźle. W moi prywatnym rankingu, Syndicate stoi powyżej Unity,
Revelations i „trójki”, więc nie jest tak źle. Jako fan serii stawiam grze
mocne 3,5/6 i mam nadzieję, że zapowiedziany rok przerwy wyjdzie serii na
dobre.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz